Pewnego razu
dodawszy gazu
drogą krajową
Mrągowo – Ełk
pędził jak pocisk
w objęciach nocy
kierowca TIR-u
Władysław Świerk.
Czasem pies jakiś
stuknął o blachy,
innym znów razem
zadudnił kot,
a nasz pan Władek
z uśmiechem bladem
mruczał pod nosem
słowa na „jot”.
Wtem z bocznej szosy
z rozwianym włosem
prosto pod koła
maszyny „Ził”
w nietrzeźwym stanie,
z kosą na ramie
pan rowerzysta
wyjechał był.
Zbite dwa światła,
wgnieciona maska
– zaklął Władysław
brzydko jak szewc.
Nie zwolnił przecie,
sami to wiecie,
pomoc już sensu
nie mogła mieć.
Cóż, tak to bywa!
Jazdy przerywać
w tej sytuacji
nie było co.
Podgłośnił tylko
w wozie radyjko,
właśnie leciało
„Baby, don’t go”.
Lecz pech go dopadł.
Mokro, listopad
– nie dostosował
prędkości swej.
Skosił przystanek
i jak taranem
tuż za zakrętem
przywalił w sklep.
Rano ludkowie
znaleźli rower
leżący w rowie,
a pogotowie,
co przyjechało
już chwile potem,
śpiącą pod płotem
postać w kufajce
z bardzo poważnie
rozciętym palcem.
A pana Władka
rodzona matka
by nie poznała,
gdyby spojrzała.
Przez trzy godziny
z jego kabiny
go wyciągała
pożarna straż.
Oddzielnie ręce,
nogi i twarz.
Bo w Polsce drodzy
panowie, panie
jedno jest pewne
jak krzyż na ścianie,
i tę od wieków
prawdę powtarza
prababka babce,
a babka mamie,
że pijakowi
nic się nie stanie.[1]
1. |
Kabaret Moralnego Niepokoju |
2. |
Kozłowska, Agnieszka |