Ach różne, przeróżne obrzydliwości
Człowiek na świecie spotyka
Chciałby zająć się czystą formą
Sztuką, na przykład wysoką
A tu co i rusz, to i smród i ohyda
I nie ohyda ot taka sobie
Ale śmierdząca czarną i lepką
Nad wyraz cuchnącą posoką
Bo cóż, moi drodzy, może być tak
Ach tak obrzydliwe jak
Robak, co do zupy wpadł
Rozdrzyzdanej muchy ślad
Koza z nosa, grzyb na nodze
Rozjechany kot na drodze
Co tam jeszcze – włosów przeszczep
Szczęka w szklance, łupież, ropa
Weneryczna, tfu, choroba
I nie koniec jest to, ach
I nie koniec jest to, ach
Białkiem oczu błyska strach
Większy pech, parszywy powód
Zapałką z wanny wyjęta
Najwstrętniejszej ohydy przynęta
Obrzydliwa kępa włochów
I jak tu się oddać miłości bez granic
W tym dole kloacznym pełnym fekaliów
Gdzie nawet tulipan z dwoma listkami
Układa się, układa się w kształt genitaliów, genitaliów
Pod każdym oknem
Na każdej ulicy
Chrabąszcz swą kulę
Gnoju przetacza
Tak toczy się życie
Okropnie, okropnie
Brzydzi mnie to
I zniesmacza
I ponadnormalniej budzi mój gniew
Niezwykłej szpetoty ta brzyda
Więc jak tu stoję oświadczam wszem
Że ja, osobiście, się wzdrygam
I całej tej brzydzie mówię – nie!
Posłuchaj brzydo – nie, nie!
Posłuchaj brzydo – nie, nie, nie!
Posłuchaj, posłuchaj, brzydo
I niech nie dopada was pusty śmiech
Nie śmiech w zasadzie, lecz rechot
Ja na pytanie – po co się starać
gdy sprawa i tak jest przegrana?
Odpowiem dumnie podnosząc głowę
– Jak to po co, dlaczego?
Dla gówna psiego, proszę was
I choćby tylko dla tego![1]
1. |
Kabaret Moralnego Niepokoju |
2. |
Kozłowska, Agnieszka |