Cieszą się wszyscy, nawet starcy na wózkach
bo nareszcie, wyobraźcie to sobie –
dwie rakiety: amerykańska i ruska
wylądowały na Srebrnym Globie.
W każdej byli czterej kosmonauci
ubrani w metalowe skafandry i spodnie.
Nikt nikogo nie bił i nie gwałcił
a współpraca przebiegała bardzo zgodnie.
Przylecieli, wysiedli, usiedli, ciut pojedli,
dwie butelki wstawili do środka.
Jeden drugiego ściska:
– Charaszaja u was whiska.
– Very fine ruska vodka.
A następnie, jak to było w planie,
poszli w swoich kosmicznych przyłbicach
na dokładne zwiedzanie i badanie
tajemniczej powierzchni Księżyca.
Idą, idą, każdy z dzidą,
pochłaniaczem i miotaczem.
Naraz patrzą: w jednej budzie
siedzą księżycowi ludzie.
Piją czaj, fajeczki kurzą,
Mali są, lecz jest ich dużo.
Zadrżał kosmonauta Borys,
choć był we fufajce:
– Smotri, Johnny, eti stwory
sowsiem kak Kitajce!
Na to tamci: – Witaj, witaj,
my Kitajce a tu Kitaj.
Kosmonauci posmutnieli,
że ktoś ich ubiegł, niestety.
– Czymżeście tu – mówią – przylecieli
i skąd macie tak świetne rakiety?
Wówczas Chińczyk rzekł: – Kolego,
rakietami myśmy się nie wieźli.
– Tylko jak?
– Ano tak: jeden na drugiego,
jeden na drugiego,
jeden na drugiego,
jeden na drugiego,
no i jakoś wyleźli.[1]
1. |
Waligórski, Marek |
2. |
http://dalmafon.pl |
3. |