Mały balkon, nasturcja porasta
i trzepocze na wietrze firanka,
świecą zmierzchem w ciemnej ścianie miasta
naszych matek maleńkie mieszkanka.
Matka dzień o świtaniu zaczyna,
szarym wróblom okruchy wymiata,
czasem świeczkę zapali za syna
co wyfrunął daleko do świata.
W Matki domu zeschły wrzos i mięta,
listy, które oszczędziła wojna
W Matki domu codzienność odświętna.
W Matki domu powszedniość dostojna.
Biegnący przez huczący kram dnia twego
tak dawno już nie byłeś tam...
Przytulone jak jaskółcze gniazda,
ciepłym gwarem świergoczą co ranka.
W ciemnej ścianie ogromnego miasta
naszych matek maleńkie mieszkanka.
W matki wzroku niepokój odważny
o dziś, jutro, o dziecko sąsiada.
Tutaj nie ma spraw małych, nieważnych,
tu każdemu należy się rada.
Przez to miejsce maleńkie i schludne
biegnie prosto i dalej gna w przestrzeń
twego życia zerowy południk
byś mógł sobie określić gdzie jesteś.
Biegnący przez huczący kram dnia twego
tak dawno już nie byłeś tam...
Aż nadejdzie zwyczajny poranek
i któregoś zwykłego poranka
zogromnieją w pałace lustrzane
naszych matek maleńkie mieszkanka.
Uśmiech matek ozdobi oblicze,
matki będą powtarzały sobie,
że dziś muszą wrócić królewicze
zagubieni po świecie synowie.
Każda matka łzę jasną uroni
drzwi otworzy niezgrabnie i prędko
syn-królewicz wrócił szóstką koni?
Nie, to tylko pan listonosz z rentą...
Biegnący przez huczący kram dnia złego
Tak dawno już nie byłem tam. Dlaczego?[2]