Drzwi się otwarły z wolna
Mój ojciec stanął w drzwiach
Miałem wtedy dziewięć lat
Stał nade mną, był wysoki
Lśniły niebieskie oczy
Zimno zabrzmiał jego głos
Gdy powiedział – Miałem wizję
Jestem silny, jestem święty
Muszę spełnić, co rzekł Pan
Wyruszyliśmy więc w góry
Ojciec kroczył, a ja biegłem
Złoty topór ojciec niósł
Drzewa zmalały w oczach
Staw zmienił się w zwierciadło
Ojciec wypił wina łyk
I odrzucił pustą butlę
Gdy rozprysła się w kawałki
Mocno ujął moją dłoń
Zobaczyłem orła
A może to sęp kołował
Nie wiem tego po dziś dzień
Ojciec zaczął wznosić ołtarz
Raz obejrzał się przez ramię
Nie pilnował prawie mnie
Wy, co wznosicie ołtarze dziś
Żeby poświęcić dzieci swe
Nie czyńcie więcej tak!
Bo schemat nie jest wizją
I nikogo z was nie kusił
Żaden Szatan, żaden Bóg
Wy, co stoicie nad nimi dziś
I wznosicie tępe ostrza
Was nie było wtedy tam
Gdy leżałem w górach, w słońcu
Gdy zadrżała ręka ojca
Porażona pięknem Słów
Więc, gdy mnie zowiesz bratem swym
Wybacz, jeśli zapytam cię
Jaki masz braterstwa wzór?
Gdy wszystko się rozpada w pył
Pod przymusem zabiję cię
Lecz pomogę, gdy będę mógł
Gdy wszystko się rozpada w pył
Pod przymusem pomogę ci
Lecz zabiję, gdy będę mógł
Żałując naszych uniformów
Ludzi pokoju, ludzi wojny
Paw rozpostarł ogon swój[2]