Miała jasne włoski,
Lic Madonny boski
Uśmiech, co tak dziwnie
Onieśmielał mnie.
Jako z mórz roztoczy
Szafirowe oczy
I usteczka rozchylone
Jak we śnie.
Była z biednych sfer i
W męskiej galanterii
Pracowała co dzień
Aż po wieczór sam
W magazynie mody
Była dla osłody
Imć klientów, których
Witryn znęcił kram
Kras przepychem przyciągała panów krąg,
Co tak chętnie z jej maleńkich brali rąk:
Desous męskich wybór bogaty,
W deseniach najnowszych krawaty,
Mankiety tak lśniące jak słońce,
Perfumy i mydła pachnące.
Pyjamy, podwiązki i buty,
Chusteczek jedwabnych stos suty,
Co tylko mieć kazał bonton,
To dłonią dawała swą.
Gdym raz skroś wystawę
Ujrzał ją jak zjawę,
Co się ukazała
W złotych włosków mgle.
Na kształt słupa soli
Stałem i powoli
Jąłem wzrokiem dziurę wiercić
W witryn szkle.
Krwi me ciało war jadł
Jak szaleniec, warjat
Sklepu z galanterią
Przeskakuję próg
I o zwykłą spinkę
Proszę mą dziewczynkę
Myśląc w duchu:
Gdybym z nią się poznać mógł.
A gdybym dostał to z jej rączek po com wszedł,
Zakupiłem cały sklep, od A do Z:
Desous męskich wybór bogaty,
W deseniach najnowszych krawaty,
Mankiety tak lśniące jak słońce,
Perfumy i mydła pachnące.
Pyjamy, podwiązki i buty,
Chusteczek jedwabnych stos suty,
Co tylko mieć kazał bonton,
To dłonią dawała swą.
Odtąd jak pochodnia
Tak płonąłem co dnia,
Gdym odwiedzał dziewczę
W magazynie mód.
Brałem z drobnej rączki
Paski, szpilki, sprzączki,
Choć na prawdę w domu
Tego miałem w bród.
Wreszcie raz wieczorem
Z sercem na wpół chorem
Przystąpiłem do niej
Gdy do domu szła:
Niechaj tajń mej pieśni
Dziś się ucieleśni
Wnijdź w komnaty pazia twego,
Cudna ma!
Choć z początku dość stanowczo rzekła: „Nie!”
W końcu szczęścia cudem obdarzyła mnie.
Jak było, to nie wiem, dość na tem
Że była mej szyi krawatem.
Jak gors śnieżnobiały, jak słońce,
Tak lśniło jej ciało pachnące.
Precz sprzączki, podwiązki i buty,
Chusteczek jedwabnych stos suty,
Ach, co mi tam szyk i bonton...
Jam posiadł, jam posiadł ją![1]