Jeden pan to brał urlop w marcu,
Nie wyjeżdżał w Tatry ani w Sudety,
Tylko chodził po miejskim parku
I zaczepiał słownie kobiety.
Przy czym „starty” i „ekstramocne”
Co śmierdziały paskudnie kurzył,
A gdy przyszły godziny nocne,
To powiadał: – Alem sobie użył!
Na kolację zjadał kotleta,
Z czego grubiał w sposób bezwzględny
I do łóżka właził w skarpetach,
Zapomniawszy przy tym umyć zęby.
Znowu palił, popiół w buty narciarskie
Postawione przy łóżku sypał,
Czytał szmirowatą powieść Czarskiej,
Gasił światło i mocno zasypiał.
A mówiono, że czasem gdy zgasił
I udawał że zapadł w sen twardy,
Jedna pani podejrzanej maści
Się wkradała do jego mansardy...
A nazajutrz rano urlopowicz
Szedł do kiosku żeby kupić salceson
I nie kłaniał się sąsiadowi
I się za nim wlokły sznurki od kaleson,
I miał strasznie wymięte spodnie
Na kolanach wydęte jak żagle,
I mijały tak te dwa tygodnie,
I ten urlop się kończył nagle...
I w marcowy poranek mglisty
Po solidnym i mieszczańskim śniadaniu
Ten osobnik wygolony i czysty
Szedł do pracy w schludnym ubraniu,
I się kłaniał wszystkim kapeluszem
I na babki uwagi nie zwracał,
I nie słyszał nikt jak szeptał w duszy:
– Byle dotrwać do przyszłego marca![1]
1. |
Waligórski, Marek |
2. |
Kozłowska, Agnieszka |