Tytuł: |
Bardzo smutna piosenka retro |
Autor słów: |
|
Autor muzyki: |
|
Data powstania: |
1979 |
Przypomnę tylko, że Chariklia (zwana Franką) żona Andrzeja Sikorowskiego, lidera zespołu Pod Budą, jest Greczynką, co miało znaczny wpływ na powstanie pierwszego wielkiego przeboju grupy. Nie, bynajmniej nie usłyszą w niej Państwo rytmu zorby, ani buzuki, a jednak gdyby nie Franka i jej grecka rodzina sprawy mogły potoczyć się zupełnie inaczej.
Młodszym czytelnikom wyjaśnię jeszcze w jakich okolicznościach przedstawiciele narodu helleńskiego znaleźli się w Polsce. Otóż w 1949 r. zaczęły się prześladowania zwolenników Demokratycznej Armii Grecji, rozpoczęła się masowa ucieczka z kraju, zaś ok. 14 000 uciekinierów znalazło schronienie w Polsce. Wiele osób po latach wróciło do ojczyzny, zachowując wszakże w sercu uczucie do gościnnego kraju nad Wisłą. Tak było też z bratem Franki i właściwie teraz może rozpocząć się moje opowiadanie.
W 1978 r. jeszcze jako narzeczeństwo Andrzej i Chariklia pojechali na wakacje do Grecji. Zatrzymali się w Atenach u przyszłego szwagra, a ten nie był takim sobie zwykłym człowiekiem. Jeszcze w Polsce grał on w zespole, a zespół ten wypełniał pierwszą część koncertów Ewy Demarczyk. Grał na gitarze i fakt ten także miał wpływ na powstanie naszej piosenki. Ale niech lepiej opowie o tym Andrzej Sikorowski. Było bardzo pięknie i egzotycznie, bo pierwszy raz obcowałem z takim błękitnym niebem, ciepłym morzem. Głównie oddawałam się kąpielom i opalaniu, żeby „złapać kolor” i móc potem zaimponować kolegom. Robiłem to zresztą także i z braku innego zajęcia. Ze względu na ograniczony bagaż, nie zabrałem ze sobą z kraju dostatecznej ilości literatury, greckiej gazety nie mogłem przeczytać, nie rozumiałem tego, co mówią w telewizji. Natomiast szwagier wyjeżdżając z Polski, zabrał sporo płyt. I to stało się moją rozrywką. Słuchałem tych płyt, trochę pod własnym kątem bowiem interesowała mnie piosenka literacka, ale do jednej najchętniej wracałem. Były na niej nagrania… Hanki Ordonówny, której talent z sentymentem i rozrzewnieniem sobie przypominam, choć to czasy międzywojnia. Pisali dla niej najwybitniejsi autorzy, ale jak tak, po wielokrotnym przesłuchaniu przeanalizowałem całość, to nachodziła mnie refleksja, że wszystkie te piosenki są strasznie łzawe, ckliwe. Że wszystkie są o miłości. Zawiedzionej, nieszczęśliwej. Krótko mówiąc ociekały łzami. I pomyślałem sobie, żeby zrobić piosenkę, utrzymaną w konwencji starego tanga, ale żeby to był pastisz. Chciałem trochę wyśmiać takie podejście i ironicznie odnieść, do tych wszystkich tekstów o kwiatkach, ptaszkach i zawiedzionej miłości.
Ironię tę słuchacz może odnieść choćby w stwierdzeniu „a mnie boli ząb”, co oczywiście na swój sposób współgra z powtarzającym się motywem „kap, kap płyną łzy”, a co, o czym za chwilę, dla słuchacza wcale nie okazało się być ironicznym przesłaniem. W każdym razie, pomysł swój Andrzej zrealizował przy pomocy szwagrowskiej gitary i opalony, a także niepewny losu powstałego „dzieła” wrócił do Krakowa, by pokazać kolegom obydwie „pamiątki” z greckich wakacji.
Koledzy docenili i jedno i drugie. Z pomocą Janka Hnatowicza, gitarzysty „Pod Budą” kompozytor wymyślił chwytliwy wstęp i piosenka mogła iść „do ludzi”. Owymi „ludźmi” najpierw okazała się zgromadzona w studio publiczność i telewidzowie seryjnego programu „Spotkania z balladą”. To było jakoś tak zimą 1979 r. – wspomina Andrzej Sikorowski. I ku mojemu radosnemu zdziwieniu wszyscy ci ludzie realizatorzy, reżyser, od razu ją nucili. Przekonywali nas, że to będzie hit. Nagraliśmy piosenkę dla Radia, wygrała plebiscyt „Studia Gama” i „poszła w Polskę”. Wtedy to po raz pierwszy usłyszałem swoją piosenkę, która płynęła niemal z każdego głośnika, otwartego okna, słuchałem jej w restauracji, taksówce, no obłęd. Zwycięzcy plebiscytu „Studia Gama” automatycznie występowali w Opolu i można powiedzieć, że opolska publiczność wyklaskała dla nas nagrodę. Ta publiczność postawiła jury pod ścianą i nie było wyboru. Dostaliśmy wyróżnienie.
To było pasowanie zespołu Pod Budą na zawodowców. Do tej pory zapraszani na ogół przez kluby studenckie, w tym środowisku dobrze znani i lubiani, teraz mogli się uważać, za pełnoprawnych artystów estrady. I to za sprawą przeboju, który został powszechnie odczytany wbrew intencjom autora. Nie byłem z tego przesadnie zadowolony – mówi. Bo oto coś, w czym chciałem obśmiać wszystkie liryczne, głupawe, niepotrzebne i łzawe piosenki, samo staje się liryczną, głupawą, łzawą piosenką. Kolejnym „gnieciuchem”. No i jest to kolejny dowód na to, że nigdy nie można przewidzieć co stanie się przebojem, oraz, że słuchacz odnajduje w utworze, to, co chce odnaleźć, ale może na tym polega cały urok tej zabawy?
A mnie boli ząb[2]!
1. |
|
2. |
Halber, Adam |