Wariant 1
StrzałkaWieczorem w niedzielę przy wiejskim kościele
Dziad stoi i bije we dzwony.
Wtem młodzian nieznany, dostatnio odziany
Nadchodzi i słucha zdziwiony.
I pyta nieśmiało – „cóż we wsi się stało,
Komu to dzwonicie kochanie?”
Oj smutne to sprawy, jeżeliś ciekawy,
Posłuchaj, opowiem ci panie.
Przed wielu latami żył we wsi tu z nami
Człek z człeka zamożny, uczciwy.
Ni soli ni chleba nie było mu trzeba,
Był człek to naprawdę szczęśliwy.
A było ich troje, on z żoną we dwoje
A synek jedynak był trzeci,
Wesoły, rumiany, dostatnio odziany
Jak zwykle zamożnych syn kmieci.
Raz ojciec z wieczora, wróciwszy ze dwora
Z westchnieniem powiada do żony:
„O Boże, mój Boże, jak też tam we dworze
Syn pański się chowa uczony.
I nam Bóg dał dziecię, czemuż by też przecie
Nie było uczonym człowiekiem?
Sprzedajmy dwa woły, niech idzie do szkoły
A kto wie, co i z nim się stanie?”
Jak rzekli, zrobili, lecz ciężko zbłądzili,
Sądząc, że syn wdzięcznym się stanie.
Dobra jest nauka, lecz gdy jej kto szuka
Nie z pychy – nieprawdaż mój panie?
Co rok więc na szkoły z ojcowskiej stodoły
Szło zboże, z obory dobytek.
Syn rosnął w rozumie, lecz pono i dumie,
Nie ojcom, lecz sobie w pożytek.
I przeszło lat wiele i nikt go tu w siole
Nie widział w zagrodzie rodzica.
A z cicha mówiono, że w mieście tam pono
Zły synek udaje szlachcica.
Że w głowie ma państwo, nie święte Kapłaństwo,
Że ojca się wstydzi w sukmanie.
A Bóg się tym brzydzi, kto ojca się wstydzi.
Nieprawdaż, cóż wam jest, mój panie.
Tymczasem oknami, jak mówią, i drzwiami
Pod dach niskiej bieda pcha się strzechy.
Ucieka dostatek, przyrasta zaś latek
A znikąd pomocy, pociechy.
Aż pracą znużony i bólem strawiony
Raz upadł przy pługu na łanie.
I zasnął na wieki, choć nikt mu powieki
Nie zamknął. Płaczecie mój panie?
Opowieść nie cała, wszak matka została
A matka biedniejsza na świecie.
Bo biada każdemu człekowi samemu,
Lecz stokroć samotnej kobiecie.
Więc pisać kazała do syna, błagała:
Rzuć miejskie wesołe życie.
Uczcij mą siwiznę, wróć na ojcowiznę,
Czem prędzej przyjeżdżaj tu dziecię.
Ba, panie kochany, groch rzucaj o ściany.
Trza było z rodzinnej wyjść ziemi
I rękę niebodze wyciągać przy drodze,
Chleb zlewać łzami gorzkimi.
Aż dzisiaj ją rano nieżywą zdybano
Przy dawnej zagrodzie, przy ścianie.
Przez litość w tej chwili my jej to dzwonili.
Cóż wam jest? Płaczecie mój panie?
A młodzian nieznany wzrok toczył zbłąkany
I krzyknął z oschłymi powieki:
„A jam jest zabójca i matki i ojca
I szczęścia mojego na wieki.
Jam trwonił grosz krwawy na fraszki, zabawy,
Na stroje, rozrywkę przyjemną.
A ojce tu mili w nędzy dni skończyli.
O Boże, zmiłuj się nade mną.
Dziś bardzo znużony powracam w te strony
Osłodzić im życia ostatki,
Nagrodzić im troski, żyć z nimi wśród wioski
A nie ma ni ojca ni matki”.
I upadł na ziemię i łzami krwawymi
Oblewał swe winy, zbłąkanie.
Dziad oczy skrył w dłonie i wszedłszy, na stronie
Rzekł z cicha: „za późno, mój panie”.[1]
Wariant 2
StrzałkaWieczorem, w niedzielę, przy wiejskim kościele
Dziad stoi i bije we dzwony;
Wtem młodzian nieznany, dostatnio odziany,
Nadchodzi i słucha zdziwiony,
I pyta nieśmiele: „mój dziadku, w tem siele
Któż ziemskie opuścił mieszkanie?”
– Smutne to są sprawy, lecz jeśliś ciekawy,
Posłuchaj, opowiem ci panie.
Przed kilku latami żył we wsi tej z nami
Kmieć z kmiecia, zamożny, poczciwy –
Ni soli, nie chleba nie było tam trzeba,
Był czczony, kochany, szczęśliwy.
A było ich troje: on z żoną we dwoje,
A synek jedynak był trzeci;
Wesoły, rumiany, przystojnie odziany,
Zwyczajnie jak bywa u kmieci.
Raz ojciec z wieczora wróciwszy ze dwora
Z westchnieniem powiada do żony:
„Mój Boże, mój Boże! Jak to tez we dworze
Stan kmiotka maluczki, wzgardzony.
Prostaczek w tym tłumie, gdzie każdy coś umie,
Nie znaczy nic pracą czy wiekiem;
I nam Bóg dał dziecię czemuż by też oprzecie
I owe nie było człowiekiem?
Przydajmy dwa woły, niech idzie do szkoły,
A kto wie, co się z nim stanie?
Może się przy dworze umieści, a może,
A może i księdzem zostanie”.
Jak rzekli, zrobili, lecz grubo zbłądzili
Bo szczęście i w kmiecym jest stanie.
Dobra jest nauka, lecz kto jej szuka
Nie z pychy, wszak prawda mój panie?
Co rok więc ma szkoły z ojcowskiej stodoły
Szło zboże, z obory dobytek.
Syn wzrastał w rozumie, lecz także i w dumie
Na smutny rodzicom pożytek;
I przeszło lat wiele, a nikt go w tym siele
Nie widział w zagrodzie rodzica,
A z cicha mówiono, że w mieście tam pono
Waszmości udaje szlachcica.
Że w głowie ma państwo, nie święte kapłaństwo,
Że ojca się wstydzi w sukmanie;
A Bóg się tym brzydzi, kto ojca się wstydzi –
Nie prawda? Cóż wam to mój panie?
Tymczasem oknami (jak mówią) i drzwiami
Do niskiej się bieda pcha strzechy;
Ucieka dostatek, przybywa zaś latek,
A znikąd pomocy, pociechy.
Starcowi i niwa w młodości życzliwa
Kąkole wydaje i głogi,
Więc nieraz w potrzebie na syna i siebie
Zapłakał ów człowiek ubogi.
Aż pracą znużony i bólem strawiony
Raz upadł przy pługu na łanie,
I zasnął na wieki i nikt mu powieki
Nie zamknął; płaczecie mój panie?
O! Powieść nie cała wszak matka została,
A matka biedniejsza na świecie;
Bo biada każdemu człekowi samemu,
Lecz stokroć samotnej kobiecie.
Więc pisać kazała do syna, błagała:
„Rzuć miejskie wesołe to życie;
Uczcij ma siwiznę, wróć na ojcowiznę!
O! Prędzej przyjeżdżaj tu dziecię!”
Ba! Panie kochany! Groch rzucaj o ściany;
Trza było z rodzinnej wyjść ziemi,
I rękę przy drodze wyciągnąć niebodze
Gdzieś z dala pomiędzy obcemi.
A dzisiaj ją rano nieżywą zastano
W jej dawnej zagrodzie przy ścianie;
Z litości w tej chwili jej my to dzwonili –
Dla Boga, cóż wam to mój panie?
A młodzian nieznany wzrok toczył zbłąkany
I krzyczał z oschłemi powieki:
„Jam jest ten zabójca i matki i ojca
I szczęścia mojego na wieki.
Jam trwonił grosz krwawy na fraszki, zabawy,
Na stroje, rozrywkę przyjemną.
A rodzice mili dni w nędzy kończyli;
O Boże! Zmiłuj się nade mną!
Dziś wracam w te strony zbolały, skruszony
Osłodzić im życia ostatki,
Nagrodzić im troski, żyć z nimi wśród wioski,
A nie ma ni ojca ni matki”.
I upadł na ziemi i łzami krwawemi
Oblewał swe winy, zbłąkanie.
Dziad oczy skrył w dłonie, a idąc na stronie
Rzekł z cicha: „za późno mój panie!”[1]