Ballada jakich wiele

Zgłoszenie do artykułu: Ballada jakich wiele

Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych przez Ośrodek Kultury „Biblioteka Polskiej Piosenki” zgodnie z Rozporządzeniem Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE i ustawą o ochronie danych osobowych z dnia 10 maja 2018 (Dz. U. poz. 1000), w celu wymiany informacji z zakresu polskiej pieśni i piosenki. Wymiana informacji będzie się odbywać zarówno za pośrednictwem niniejszego formularza jak i bezpośrednio, w dalszym toku spraw, redaktora bazy danych, prowadzącego korespondencję z właściwego dla niego adresu mailowego.
Administratorem danych jest Ośrodek Kultury „Biblioteka Polskiej Piosenki” z siedzibą w Krakowie przy ulicy Krakusa 7. Wszelkie dokładne informacje o tym jak zbieramy i chronimy Twoje dane uzyskasz od naszego Inspektora Ochrony Danych Osobowych (iodo@bibliotekapiosenki.pl).
Wszystkim osobom, których dane są przetwarzane, przysługuje prawo do ochrony danych ich dotyczących, do kontroli przetwarzania tych danych oraz do ich uaktualniania, usunięcia jak również do uzyskiwania wszystkich informacji o przysługujących im prawach.

Wariant 1

Strzałka

Wieczorem w niedzielę przy wiejskim kościele

Dziad stoi i bije we dzwony.

Wtem młodzian nieznany, dostatnio odziany

Nadchodzi i słucha zdziwiony.

I pyta nieśmiało – „cóż we wsi się stało,

Komu to dzwonicie kochanie?”

Oj smutne to sprawy, jeżeliś ciekawy,

Posłuchaj, opowiem ci panie.

Przed wielu latami żył we wsi tu z nami

Człek z człeka zamożny, uczciwy.

Ni soli ni chleba nie było mu trzeba,

Był człek to naprawdę szczęśliwy.

A było ich troje, on z żoną we dwoje

A synek jedynak był trzeci,

Wesoły, rumiany, dostatnio odziany

Jak zwykle zamożnych syn kmieci.

Raz ojciec z wieczora, wróciwszy ze dwora

Z westchnieniem powiada do żony:

„O Boże, mój Boże, jak też tam we dworze

Syn pański się chowa uczony.

I nam Bóg dał dziecię, czemuż by też przecie

Nie było uczonym człowiekiem?

Sprzedajmy dwa woły, niech idzie do szkoły

A kto wie, co i z nim się stanie?”

Jak rzekli, zrobili, lecz ciężko zbłądzili,

Sądząc, że syn wdzięcznym się stanie.

Dobra jest nauka, lecz gdy jej kto szuka

Nie z pychy – nieprawdaż mój panie?

Co rok więc na szkoły z ojcowskiej stodoły

Szło zboże, z obory dobytek.

Syn rosnął w rozumie, lecz pono i dumie,

Nie ojcom, lecz sobie w pożytek.

I przeszło lat wiele i nikt go tu w siole

Nie widział w zagrodzie rodzica.

A z cicha mówiono, że w mieście tam pono

Zły synek udaje szlachcica.

Że w głowie ma państwo, nie święte Kapłaństwo,

Że ojca się wstydzi w sukmanie.

A Bóg się tym brzydzi, kto ojca się wstydzi.

Nieprawdaż, cóż wam jest, mój panie.

Tymczasem oknami, jak mówią, i drzwiami

Pod dach niskiej bieda pcha się strzechy.

Ucieka dostatek, przyrasta zaś latek

A znikąd pomocy, pociechy.

Aż pracą znużony i bólem strawiony

Raz upadł przy pługu na łanie.

I zasnął na wieki, choć nikt mu powieki

Nie zamknął. Płaczecie mój panie?

Opowieść nie cała, wszak matka została

A matka biedniejsza na świecie.

Bo biada każdemu człekowi samemu,

Lecz stokroć samotnej kobiecie.

Więc pisać kazała do syna, błagała:

Rzuć miejskie wesołe życie.

Uczcij mą siwiznę, wróć na ojcowiznę,

Czem prędzej przyjeżdżaj tu dziecię.

Ba, panie kochany, groch rzucaj o ściany.

Trza było z rodzinnej wyjść ziemi

I rękę niebodze wyciągać przy drodze,

Chleb zlewać łzami gorzkimi.

Aż dzisiaj ją rano nieżywą zdybano

Przy dawnej zagrodzie, przy ścianie.

Przez litość w tej chwili my jej to dzwonili.

Cóż wam jest? Płaczecie mój panie?

A młodzian nieznany wzrok toczył zbłąkany

I krzyknął z oschłymi powieki:

„A jam jest zabójca i matki i ojca

I szczęścia mojego na wieki.

Jam trwonił grosz krwawy na fraszki, zabawy,

Na stroje, rozrywkę przyjemną.

A ojce tu mili w nędzy dni skończyli.

O Boże, zmiłuj się nade mną.

Dziś bardzo znużony powracam w te strony

Osłodzić im życia ostatki,

Nagrodzić im troski, żyć z nimi wśród wioski

A nie ma ni ojca ni matki”.

I upadł na ziemię i łzami krwawymi

Oblewał swe winy, zbłąkanie.

Dziad oczy skrył w dłonie i wszedłszy, na stronie

Rzekł z cicha: „za późno, mój panie”.[1]

Wariant 2

Strzałka

Wieczorem, w niedzielę, przy wiejskim kościele

Dziad stoi i bije we dzwony;

Wtem młodzian nieznany, dostatnio odziany,

Nadchodzi i słucha zdziwiony,

I pyta nieśmiele: „mój dziadku, w tem siele

Któż ziemskie opuścił mieszkanie?”

– Smutne to są sprawy, lecz jeśliś ciekawy,

Posłuchaj, opowiem ci panie.

Przed kilku latami żył we wsi tej z nami

Kmieć z kmiecia, zamożny, poczciwy –

Ni soli, nie chleba nie było tam trzeba,

Był czczony, kochany, szczęśliwy.

A było ich troje: on z żoną we dwoje,

A synek jedynak był trzeci;

Wesoły, rumiany, przystojnie odziany,

Zwyczajnie jak bywa u kmieci.

Raz ojciec z wieczora wróciwszy ze dwora

Z westchnieniem powiada do żony:

„Mój Boże, mój Boże! Jak to tez we dworze

Stan kmiotka maluczki, wzgardzony.

Prostaczek w tym tłumie, gdzie każdy coś umie,

Nie znaczy nic pracą czy wiekiem;

I nam Bóg dał dziecię czemuż by też oprzecie

I owe nie było człowiekiem?

Przydajmy dwa woły, niech idzie do szkoły,

A kto wie, co się z nim stanie?

Może się przy dworze umieści, a może,

A może i księdzem zostanie”.

Jak rzekli, zrobili, lecz grubo zbłądzili

Bo szczęście i w kmiecym jest stanie.

Dobra jest nauka, lecz kto jej szuka

Nie z pychy, wszak prawda mój panie?

Co rok więc ma szkoły z ojcowskiej stodoły

Szło zboże, z obory dobytek.

Syn wzrastał w rozumie, lecz także i w dumie

Na smutny rodzicom pożytek;

I przeszło lat wiele, a nikt go w tym siele

Nie widział w zagrodzie rodzica,

A z cicha mówiono, że w mieście tam pono

Waszmości udaje szlachcica.

Że w głowie ma państwo, nie święte kapłaństwo,

Że ojca się wstydzi w sukmanie;

A Bóg się tym brzydzi, kto ojca się wstydzi –

Nie prawda? Cóż wam to mój panie?

Tymczasem oknami (jak mówią) i drzwiami

Do niskiej się bieda pcha strzechy;

Ucieka dostatek, przybywa zaś latek,

A znikąd pomocy, pociechy.

Starcowi i niwa w młodości życzliwa

Kąkole wydaje i głogi,

Więc nieraz w potrzebie na syna i siebie

Zapłakał ów człowiek ubogi.

Aż pracą znużony i bólem strawiony

Raz upadł przy pługu na łanie,

I zasnął na wieki i nikt mu powieki

Nie zamknął; płaczecie mój panie?

O! Powieść nie cała wszak matka została,

A matka biedniejsza na świecie;

Bo biada każdemu człekowi samemu,

Lecz stokroć samotnej kobiecie.

Więc pisać kazała do syna, błagała:

„Rzuć miejskie wesołe to życie;

Uczcij ma siwiznę, wróć na ojcowiznę!

O! Prędzej przyjeżdżaj tu dziecię!”

Ba! Panie kochany! Groch rzucaj o ściany;

Trza było z rodzinnej wyjść ziemi,

I rękę przy drodze wyciągnąć niebodze

Gdzieś z dala pomiędzy obcemi.

A dzisiaj ją rano nieżywą zastano

W jej dawnej zagrodzie przy ścianie;

Z litości w tej chwili jej my to dzwonili –

Dla Boga, cóż wam to mój panie?

A młodzian nieznany wzrok toczył zbłąkany

I krzyczał z oschłemi powieki:

„Jam jest ten zabójca i matki i ojca

I szczęścia mojego na wieki.

Jam trwonił grosz krwawy na fraszki, zabawy,

Na stroje, rozrywkę przyjemną.

A rodzice mili dni w nędzy kończyli;

O Boże! Zmiłuj się nade mną!

Dziś wracam w te strony zbolały, skruszony

Osłodzić im życia ostatki,

Nagrodzić im troski, żyć z nimi wśród wioski,

A nie ma ni ojca ni matki”.

I upadł na ziemi i łzami krwawemi

Oblewał swe winy, zbłąkanie.

Dziad oczy skrył w dłonie, a idąc na stronie

Rzekł z cicha: „za późno mój panie!”[1]

Bibliografia