Kiedyś wierzyłem, że jedna linijka
chińskiego wiersza może na zawsze
powstrzymać odpadanie kwiatów
i że po smutku szlochających ludzi
wspina się księżyc
by wędrować wśród kielichów wina.
Myślałem, że wojny wybuchają po ty by kruki
mogły żerować wśród szkieletów
a dynastie wzrastają i upadają
by tworzyć słownictwo wytwornej żałoby.
Myślałem, że władcy dokonują żywota
jako pogodni pijani mnisi
odczytujący bieg czasu z deszczu i świec
pouczani przez wędrówki owadów
po stronicy – to wszystko
można by wysyłać jako doskonały list wygnańca
do starego przyjaciela z rodzinnego miasta.
Wybieram opuszczony kraj
uginam się pod brzemieniem miłości
wzgardziłem braterstwem wojny
Wyczyściłem mój język pumeksem księżyca
zanurzyłem w wiśniowym winie moją duszę
wonną barkę dla Panów Pamięci
by na niej omdlewali by pili by szeptali
do utraty sił
tak jakby za mgłą wzdłuż wybrzeża
ich dziewczyny wciąż były mi posłuszne
jak zegary nakręcone na tysiąc lat
Czekałem aż mój język pokrył się wrzodami
Brązowe płatki jak ogień otulają moje wiersze
mierzyłem nimi w gwiazdy
lecz splątały się jak tęcze
zanim przecięły świat na pół
Któż może przemierzyć wąwozy ścieżek
które stada wyrzeźbiły w czasie
wędrując z pastwisk na biesiadne stoły
Warstwa po warstwie znikają
jesienne liście
Coś zapomina o nas dokładnie.[1]