Gdy już solidnie plecak zapakuje
Wibramy na nogi, aparat na szyję
Gdy czas potrzebny do przejścia wyliczę
Choć skoro sam idę i tak go pobiję
To wtedy oczy będą mi się śmiały
Do gór świerkowym cieniem malowanych
Do krętych ścieżek w lesie zagubionych
Do owczych dzwonków wieszczących polany
Gdy czas z światłomierza skrzętnie odczytany
Ściśle nastawię, przysłonę wyliczę
Odległość dalmierzem dokładnie wymierzę
I to co się zmieści zamknę w obiektywie
To wtedy oczy będą mi się śmiały
Do pomarszczonych w stawie skalnych stoków
Do ścian Kościelca księżycem srebrzonym
Do ukrytego tojada wśród bloków
Gdy solidne haki dwa zabiję
Na wschodnim żebrze pośredniego szczytu
Linę wybiorę aż do końca luzu
Stopę zaprę o szorstkość granitu
To wtedy oczy będą mi się śmiały
Do marzeń, które właśnie się spełniają
Do pięknej, mocnej granitowej ściany
Do wielkich szczytów co na mnie czekają
A kiedy namiot pod drzewami stanie
Wieczór rozjaśnię rozpalonym ogniem
Gdy juwel przetkam, wodę zagotuje
Gdy wreszcie będę usiąść mógł spokojnie
To wtedy oczy będą mi się śmiały
Do tych chwil rzadkim szczęściem pozłacanych
Do blasku ognia, do dźwięku gitary
Do innych oczu w moich zakochanych[1]