Gdy luty mnie oduje wiatr
I głowę śnieg okurzy
Przyciągnę rzemień w kostkach stóp
Świadom, że czas podróży
Nie będę budził tych ze snu
Co cicho śpią w mej chacie
Lecz pójdę sam w sędziwy świat
Aż w skalne Tatr postacie
Tam na najwyższy wyjdę szczyt
I spojrzę w okrąg siny
Na dziki kierdel moich gór
Na złotą dal dziedziny
Na błękit nieba światła nić
Na białych chmur rozwieje
Na słońce co się z jasnych nieb
Cichemu światu śmieje
I rzucę z piersi wielki krzyk
Radosny, rozhukany
Niech leci jak swobodny ptak
Nad hale, na polany
Niech się z zielonych tuła zbocz
Na styrmnych spaściach wysoka
Goni pierzchliwych śladem kóz
I strąca piarg z urwiska
Niechaj się w siklaw rzuca szum
Na wierchy z wiatrem niesie
Uderzy piersią w lśniący staw
Zamrze na głuchym lesie
I zrzucę z siebie ciężki pas
I legnę w jarkim słońcu
A potem pozwę k’sobie śmierć
Na dnia białego końcu
Gromnicą stanie mi u głów
Niknących Tatr załoga
Pacierzem klęknie u mych stóp
Przepastnych głębi trwoga
Lecz zachwyconych moich ócz
Nie zamknie dłoń niczyja
I będę patrzył jako noc
Swój świetlny cud rozwija
Jako na zmierzchłych czubach gór
Przysiada tajemnica
A w głębiach dolin stawy lśnią
Wsłuchane w baśń księżyca
Wtedy to w ucho świętych cisz
Mój duch się wyspowiada
Nad bezdnią co jak muszla mórz
Wieczności szumem gada
A potem przyjdą wilgły mgły
Wstające nad doliną
I na mój martwych blachdam ócz
Położą dłoń matczyną[1]