Mój przewodniku tyś mnie wiódł przez góry
Dając mi poznać ich poezję świeżą
Nagą dziewiczą, piękność tej natury
Nie zeszpeconą mdłych legend odzieżą
Nie rozdrobnioną na powszednie rysy
Zdawkowe słowa, zdawkowe opisy
Dobrze mi było więc pod Twoją wodzą
W królestwie głazów dni pogodne przeżyć
Chwytać wrażenia jak same przychodzą
Piersi nieznanym uczuciem odświeżyć
I w samym źródle piękności i czarów
Ożywczą rosę z śnieżnych pić wiszarów
Dobrze mi było idąc za Twym śladem
Zdobywać z trudem mało znane szczyty
I z rączych kozic spotykać się stadem,
Przeskakującym granitowe płyty,
I na najwyższym ostrej turni zębie
Ogarniać wzrokiem nieprzejrzane głębie
I chociaż czasem deszcz lał jakby z cebra
I trzeba było zmoczonym do nitki
Umykać na dół z skalistego żebra
By gdzie w szczelinie czas przeczekać brzydki
Tyś miał w zapasie zawsze myśl wesołą
Co rozchmurzała zasępione czoło
Pamiętam nieraz siedząc na upłazku
Rzeźbiłeś słowem Tatr skalisty wątek
Każdy szczyt w wiernym schwytałeś obrazku
Każdej doliny koniec i początek
I piętr górzystych oznaczałeś biegle
Trawiaste kopy i lesiste regle
Umiałeś kształty każdego olbrzyma
Z gór zębatego grzebienia wydostać
Wskazać jak drugich ramienia się trzyma
Jaką przybiera z każdej strony postać
I na swych palcach przedstawiałeś żywo
Każde odrębne łańcucha ogniwo
Ukazywałeś ciemne wód lusterka
W wgłębieniach, w śniegu błyszczące oprawie
Siklawy w przepaść skaczące z pięterka
Wnętrza wąwozów splątanych ciekawie
Kierunek dolin i strumieni koryt
Wszystkim właściwy nadając koloryt
A gdy ostatnie gasły zórz kolory
Wtedy i nasze przycichły gawędki
Bośmy słuchali, co szumiały bory
Co na kamieniach szemrał potok prędki
Myśmy myśleli a gwarzyły skały
I tak wśród marzeń dzień nadchodził biały
I realizmu powszedniego mistrze
Nie mogą Ciebie w swej pomieścić szkole
Boś kochał wszystko jaśniejsze i czystsze
I nie lubiłeś pozostawać w dole
Lecz rozumiałeś, że ludziom potrzeba
Piąć się by wyjrzeć – oczami do nieba[1]