Z wyrokiem w kieszeni nie zasadzonym,
z lękiem nieśmiałym, a już prawdziwym,
z czołem w mrok tylko unoszonym,
z szeptem, co kiedyś chciał być krzykiem –
z krzyżem – co prawda nie przypiętym,
lecz już na barki nałożonym,
fałszywie ciągnąc hymn nadziei
pół bogobojny, pół upojny –
naprzód, wciąż naprzód – za krokiem krok
– choć nie ten sam już, co dawniej –
nie ma pewności, kto pójdzie górą,
kto będzie wodzem, a kto padnie.
Z wiarą w niewiarę i wszystkich świętych –
Chrystusa, Marksa i Lenina,
w miesięcy zwykłą przemijalność,
w czas, co się przecież nie zatrzyma –
z dłonią wciśniętą w kieszeń płaszcza,
który niejedną przeżył bitwę,
z sercem bijącym w dzień narodzin,
w dobrą minutę i złą godzinę –
naprzód, wciąż naprzód – za krokiem krok
– choć nie ten sam już, co dawniej –
nie ma pewności, kto pójdzie górą,
kto będzie wodzem, a kto padnie.[1]