Przez pole, przez las,
z tornistrem na grzbiecie,
przez pola, przez lasy
wędrują po świecie.
Deszcz leje na złość,
już bluza przemokła,
w tem woła, ktoś woła,
tak woła nas z okna –
żołnierze, żołnierze...
Spiekota i żar,
bo lipiec upalny.
Idziemy, a w dali
już szumi zagajnik.
Grzmią buty o bruk
maleńkiej mieściny,
słyszymy spod nogi,
spod ziemi słyszymy –
żołnierze, żołnierze...
Przez rzekę, przez most,
w topolach i brzózkach
idziemy, a rzeka,
słyszymy, jak pluska.
Daleko na wschód,
czy zachód od Wisły,
podkręci wąs ojciec
i z dumą pomyśli –
żołnierze, żołnierze...
Gdy idzie już noc
od lasów zielona,
gdzieś matka łzę otrze
i westchnie stęskniona.
Przez pole, przez las,
z tornistrem na grzbiecie,
przez pola, przez lasy
wędrują po świecie –
żołnierze, żołnierze...[1]