I.
Straszny jest ów spiżowy armaty trup
We wieńcu martwych ciał, z kałużą krwi u stóp,
Z rozwartem skrzepłem okiem w słup...
I pomyśleć: to jednak na strzaskanej lawecie
Ta sama, którą niedawno, nad wszystko w świecie
Upodobał był sobie, wiernie stojący przy niej
Bóg zwycięstw i tryumfów – ta sama pogromczyni!
W walki odmęcie
Zdawać się mogło, że chyba jakieś zaklęcie
Ożywia ową furię z mosiądza
I stali:
Jakaś niepokonana zniszczenia żądza,
Co wszystkie zapory wali
I krwawą, dymiącą posoką
Weseli płomienne swe oko.
To ona w pamiętnym boju, którego cienie
Grozą wstrząsać będą na wieki ludów sumienie,
Gdy już zwycięstwa tryumfem przeciwnik wrzał,
Rozbiła w drzazgi żelazny jego wał;
To ona wówczas, jak w murze zdziaławszy wyłom,
Wskazała nową drogę pokonanym siłom;
To ona, jak ironia losu, szydząca widomie,
Już nie z fantazją rycerską, lecz z tępą wściekłością kata
Zatopiła złudne zwycięstwo – w pogromie.
I pomyśleć, pomyśleć: to ta sama armata!
II.
Wywleczono ją wczoraj na one z chaszczami wzgórze,
Którego stopy wartki strumień omywa;
A to wiadomo, że bywają w naturze
Pozycje, jak warownia prawdziwa;
Jak gdyby Bogiem, ich twórcą, był jakiś kolega
Zawodowego stratega –
I jakby czekały na to, aż im przyklaśnie
Znawca, gdy w chwili gorącej tu kiedyś zawita.
A ta pozycja była taka właśnie:
Obwarowana od natury, niezdobyta.
III.
Pan porucznik, chłopczyna jeszcze młody,
Oczy jasne, jak błękit, a jak maliny, jagody,
Podszedł ku armacie, wybadał troskliwie,
Czy dobrze osadzona, czy nie ma w niej skazy,
Potem ręką powiódł po lufie kilka razy,
Niby jeździec po konia miłego grzywie
I z pieszczotą, z zadowoleniem w oku
Uśmiechnął się: „Chwalić Boga! Ni uroku!
Poczciwa stara! Zawsze z fantazją, na przedzie…
Dotychczas nie zawiodła, toć już i nie zawiedzie!”
Tu jakby mrozem nagle wionęło coś weń –
Twarz mu stężała, niby kamienne lice posąga…
Ach znowu taki ciężki, ciężki dzień
Na skrzydłach grozy nadciąga;
Dzień, który pod wzgórzem, na polach, dwie armie olbrzymie
Wywiedzie przeciw sobie, na kształt gromowych tucz
W rozjuszeniu nieokiełzanem…
Bowiem tutaj spoczywa stolicy klucz:
Kto go weźmie, dziś jeszcze zostanie stolicy panem!
Pan porucznik znów skronie do armaty tuli,
Jakby kochankę pieścił, skrzą mu się oczy:
– „Nieprawdaż? Nie zmarnujesz mi jednej kuli?”
Burza zaś wzbiera, już z hukiem płynie;
Już z poza lasów bóg wojny kroczy
Przeciw warownej wyżynie.
Ziemia pod jego stopami drży
I jak w konwulsjach się miota;
Niebo z chmur dymu ogniste roni łzy
I co chwila jakaś gwiazda zapala się na niem złota.
Zabójcze łzy, zabójcze gwiazdy, morderczem wskrzeszone żelazem…
Każda zagładą setek, tysięcy, aż mocą złowrogą
Zleją się w końcu wszystkie te zagłady razem
W jedną wielką zagładę – dla kogo?
IV.
Armata wyciągnęła długą, błyszczącą szyję
I milczy... Nadszedł rozkaz: Czekać, a więc czeka,
Nim jej godzina wybije…
A oto nawała, tak jeszcze przed chwilą daleka,
Coraz się zbliża… W ślepym zapędzie
Suną pośród grzechotu członki smoka-olbrzyma.
Patrzeć tylko, a w rzece je kąpać będzie,
Przebrnie rzekę, o wzgórza uderzy krawędzie...
– Nie uderzy! Armata, dech zaparty trzyma,
Niech tylko przeszłe wrogowi swoje orędzie,
A smok tysiąckręgi, w stalowej koronie,
Pęknie i już nie w rzece, lecz w krwi swej zatonie!
Właśnie porucznik miał rękę wznieść… Wtem bezwładną
Opuścił… Twarz mu zbielała, jak gdyby aż na dno
Serca krew zbiegła wszystka – i głucho w przestworze!
Wzbił się z ust posiniałych głuchy jęk: „Boże!”
Czemuż ?
Wróg rozhukany dotarł już tak blisko,
Ze poprzez łoskot, jęki, szczęk – dopadły wzgórza
Głosy tych ludzi, których wojenne igrzysko
Pchało tu na śmierć pewną – a ta straszna burza
Gnana przez szał, jak fala w brzeg granitowy,
Przemówiła dźwiękami – jego własnej mowy!
Tej mowy, którą matka pieściła go tak słodko,
W której ojciec go uczył, która – nad wszystko droga –
Wznosi co dnia myśl jego strzelistą zwrotką
Przed trony Boga!
V.
Był bowiem z nieszczęsnego narodu, co rozdarty,
W służbie u obcych panów targa siły swoje
I gdy panowie pójdą przeciw sobie w boje,
To ten naród, zmazany dawno z żywych karty,
Pod ich znakami walczy, w krwawej potrzebie,
Mordując każdy wroga pańskiego i – siebie.
Tedy skurczyło się serce pana porucznika
I zamarł mu dech w piersi, a rozpacz dzika
Wypędziła na nowo krew na twarz i świeża
Łuna spłonęła w twarzy, nabiegło krwią oko…
Ha, niechaj go osądzi ten Bóg, co wysoko
Na niebie sprawiedliwość każdemu wymierza –
– On musi spełnić twardą powinność żołnierza.
Potarł czoło – ochłonął i zimny jak stal,
Wzniósł rękę: „Pal!”
VI.
A wtedy stała się rzecz niepojęta,
To nie był huk, to było, jakby wszystkie elementa
Rzuciły się na siebie, druzgocąc swe obroże:
To nie był ogień, to było jakieś ognia morze.
Które wytrysło nagle, aby spalić światy:
To… pękło serce armaty!
I teraz leży tu oto z rozdartem łonem
Cielsko spiżowe: leży jak trupia
Masa z swem jednem, wielkiem, stężonem,
Okiem i oko to w niebo wyłupia.
A taki wzrok ma szyderczy i hardy
I tyle, zda się, zakrzepło w nim wzgardy
I tyle żalów i wyrzutów tyle,
Ze sam Bóg, kiedy wejrzał nań na chwilę,
Kiedy wyczytał, co tkwi w onem oku,
– Zadrżał, nie zdołał znieść tego widoku!
Więc się odwrócił smutny i ponury,
Drżącą rzuciwszy wprzód ręką z za chmury,
Jak kir żałobny na zwłoki, mgły płaty
Na tego trupa armaty…[1]