W sadzie drzewa grube,
w bożym lesie grubsze;
nie wypędzisz z chłopa wiary,
jak się przy niej uprze.
Uciekała nocka
po zielonej łące,
jak wkładali mu na ręce
kajdany dzwoniące.
Jak go prowadzili
wzdłuż tych czarnych sztachet,
wysypała cała wieś się,
z płaczem za nim szła het!
A jak z nim mijali
ten uschnięty modrzew,
popędzały go żandarmy,
mówiły mu: „Chodźże!”
Modrzewiu, modrzewiu,
malowany dziadku,
pilnujże mi tego lasu,
daję ci go w spadku.
Pilnuj mi go, pilnuj,
jak jaworu powój,
przyjdzie czas, że twych gałęzi
trza nam będzie znowu.
Idźta, chłopy, do dom,
nie trza stać markotnie,
przyjdzie wiosna, jeno patrzyć,
drzewom pąki potnie.
Sieliśwa na cudzym,
ruń nam rosła smętna,
będziem zbierać chleb na własnym,
każde ziarno cetnar.[1]