A mnie się marzy kurna chata,
zwyczajna izba, zbita z prostych desek,
żeby się odciąć od całego świata,
od paragonów, paragrafów i wywieszek.
Zaszyć się w kącie, w kupie liści,
tak żeby tylko czubek nosa było widać,
nic nie zamiatać,
nic nie czyścić,
nie kombinować: co się jeszcze może przydać?
Kiełkuje tu i tam tymotka na klepisku,
rośnie czterolistna koniczyna,
nie myśli się o ścisku, o wycisku,
nic się o czternastej nie zaczyna.
Wolno grubieją ci paluszki
i wolno rosną kędzierzawej brody pukle,
niszczeją zgrabne ciuszki,
a tobie nie żal nadziewanych pączków z lukrem.
A mnie się marzy kurna chata
i trzaskające w kurnym piecu smolne pieńki,
z daleka słychać głos kolegów:
„Pójdźmy wszyscy do stajenki”...
Gdzieś tam prezydent zbiegł w szlafroku,
gdzieś tam przyjęli jako wskaźnik stopę zysku,
pięć wizyt, sześć wyroków,
ktoś przez pomyłkę rekord świata pobił w dysku.
A tu tymotka wprost z podłogi strzela w niebo
i lwie paszcze rosną dzikie,
i sercu drogiej nie masz tu załogi,
tutaj możesz się nie liczyć z „Nikiem”.
Budzi cię ranny ptasząt duet,
więc się przeciągasz, a stwierdziwszy ssanie w dołku,
przyswajasz razową bułę
i zaraz lżej ci na tym ziemskim łez padołku.
A mnie się marzy kurna chata... bez adresu...[2]