Nie w guście żony mej czas spędzać w samotności,
gdy ja się uszlachetniam wpatrzony w wędki nić.
Wierna naturze swej przyjmuje wszystkich gości,
honory domu im oddając w łóżku mym.
Tak, rogacz ze mnie jest, hoduję piękne rogi,
miodowy miesiąc mój niejeden trafił szlag,
nie są już świętem mym zabawy mojej żony,
bo towarzystwo innych w siódmym niebie ma.
Kontrakt małżeński ni moja osoba skromna
nie budzą w żonie mej szacunku ni za grosz,
a fakt, że cały las to drobiazg przy mych rogach,
dla mojej pięknej żony jest najmniejszą z trosk.
Z całego miasta walą wszyscy, co noszą spodnie,
tu każdy opierunek ma i darmo wikt.
Kwiatki z ogrodu mego zrywa byle przechodzień,
by w butonierce nosić hańbą mą i wstyd.
Gdy umęczony wracam z wędką i z ryb koszykiem,
zastaję z gołym gościem golutką żonę mą…
Mógłbym nieśmiało prosić: „Przykryjcie się choć listkiem…” –
powiedzą mi, że i tak się wstydzić nie ma co.
Rozumiem wszystko, owszem, lecz co by im szkodziło
grzeczności trochę choć w stosunki nasze wnieść,
zapytać kulturalnie, jak tam na rybach było,
i o me zdrowie chociaż raz zatroszczyć się?
Niewiele mi potrzeba – trochę delikatności
dla męża, co z pokorą małżeństwa dźwiga krzyż.
Rogacza się zazwyczaj na rękach wszędzie nosi,
bo szwagrów przecież łączy pokrewieństwa nić.
Gdy siadam do kolacji, wtedy moich rywali
stać jeszcze na bezczelność, by gapić się w mój ryż!
Byłoby szczytem, gdyby za stołem mym siadali,
z rogacza wszystko mam, lecz z Amfitriona nic.
Że połowica wspólna, wcale przecież nie znaczy,
że jadło i napoje też wspólne muszą być!
Nieomal mnie zmuszają, bym ich wyrzucał za drzwi,
i wdzięczny jestem, gdy mi nie zabiorą ryb.
Mogę się cieszyć jeszcze, że nie są tak bezczelni,
by mnie namawiać, żebym ze strzelbą włóczył się:
„Rzuć, stary, to łowienie, chodź z nami na jelenie!” –
bo przecież sam nie będę sobie strzelał w łeb.[1]
1. |
Zespół Reprezentacyjny |
2. |
Kozłowska, Agnieszka |