Codziennie, niezmiennie od świtu do nocy
dzień się starzeje.
Codziennie, niezmiennie chmurami, gwiazdami
niebo siwieje.
Codziennie, niezmiennie, wciąż dłuższa i dłuższa
staje się zima.
Codziennie, niezmiennie sam siebie pytam:
„Co mnie tu trzyma?”
Chociaż patrzyłem przez bielmo okien,
chociaż widziałem rude rynsztoki,
tutaj zostałem...
Chociaż widziałem obłudne lata,
z niebem żebraczym w dziurach i łatach,
tutaj zostałem...
I kiedy później czarne plakaty
strzelały każdej nocy do kwiatów,
tutaj zostałem...
I kiedy później w gniewie i męce
o broń wołały rozpaczy ręce,
tutaj zostałem...
I choć tak wiele jest we mnie cienia,
i miłość swoją, i swe marzenia
tutaj zostawię...
Kiedy, być może, kogoś zasmucę,
nigdzie nie pójdę, nigdzie nie wrócę,
nigdzie nie pójdę, nigdzie nie wrócę,
tutaj zostanę,
tutaj w Warszawie!
Codziennie, niezmiennie przechodzą, odchodzą
twarze stygnące.
Codziennie, niezmiennie wciąż niżej i niżej
idę za słońcem.
Codziennie, niezmiennie próbuję rozplątać
ręce związane.
Codziennie, niezmiennie wiem, że na zawsze
tutaj zostanę.
Chociaż patrzyłem przez bielmo okien...[2]