Wychudły, szczupły, jak badyl, co rośnie
Na wyniszczonym klęskami ugorze:
Przedwcześnie znikły z twarzy barwy hoże;
W samem zaraniu życia, w samej wiośnie.
Stał przed komendą... Nieznany nikomu,
Więc przeglądano jego dokumenty.
On czekał... W oczach tkwił upór zacięty,
Usłyszał:
– Możesz pan wracać do domu.
– Ja nie chcę!
– Nie chcesz być wolnym? Dlaczego?! Wszak tu świadectwo lekarza, żeś chory?
– Eh! – odparł drwiąco – przemądre doktory! Jak na złość zrobią z najzdrowszych chorego!
– Głupstwa Waść pleciesz – rzekł komendant chmurny
– Jaki mi rycerz butny i kanciasty: ileż ty lat masz?
– Skończyłem szesnasty – odparł, jak gdyby stanął na koturny.
– Ależ, nam zdrowych i silnych potrzeba!
A ty chłopczyno z oczkami modremi
Tak jesteś wiotki, że mógłby cię z ziemi
Lada wiatr unieść wprost z „pola” do nieba...
Jemu łzą zaszło bystre, jasne oko...
Ręką usunął ją niespostrzeżenie
I rzekł:
– Ja całe opowiem zdarzenie:
Bo to tak było – odetchnął głęboko...
Kiedyśmy z pola zeszli na spoczynek,
Przybyła tutaj z domu mama nasza;
Kobietę zaraz drobna rzecz przestrasza
I chce, by każden z nas był: „mamin synek”.
– Dlaczego mówisz matka nasza?
– Ze mną brat był, my zawsze szli w kompanii z bratem;
On padł moskiewskim rażony granatem
I już wrzucili go w mogiłę ciemną...
Dokończył ciszej... Lecz suche miał oczy...
Tylko mu wyszły na lica wypieki,
Jak gdyby refleks pożogi dalekiej,
Przy której blaskach śmierć swój rydwan toczy;
Tylko dźwignięte do góry ramiona,
Odruchem nagłym... Na ustach ślad piany,
Mówiły, że brat był bardzo kochany,
I, że śmierć jego musi być pomszczona.
– Bo to tak było – znów zaczął – gdy mama
Zjechała, zaraz wymówki, rozpacze:
„Że dla niej wszystko na tym świecie znaczę,
Że ona przecież nie zostanie sama”;
A doktor pewnie z nią trzymał, więc razem:
„Zostań! – dość jednej, tak okropnej straty!
Wracaj do domu! Do rodzinnej chaty!
Licz się z jej łzami – nie bądź przecież głazem.
I nuże wmawiać jakąś słabość we mnie:
Że trochę kaszlę (pewnie z przeziębienia),
To tylko drobiazg marny bez znaczenia!
Taką w człowieka rzecz wmawiać – daremnie!
– Więc ty chłopaku chcesz, by zmarła matka?
Chcesz tak okropną jej zgotować dolę?!...
Podniosło głowę rycerskie pacholę,
Jak gdyby Boga chciał wzywać na świadka;
W pytającego źrenice zamglone
Wbił, jak z wymówką – a potem błysk żalu,
Co się przesunął po źrenic opalu...
I znów skierował je w daleką stronę...
I ujrzał całą swą ojczyznę cudną
Tak malowniczą, świetną, pełną krasy:
Te łąki z tęczą kwiatów, bujne lasy –
Zmienione dzisiaj w pustynię bezludną!
I uczuł mocą młodzieńczego serca,
Że za tę ziemię, którą nam wydarto,
Za pomstę krzywdy ciężkiej ginąć warto,
By legł zgromiony ów zbir i morderca!...
Utkwił wzrok w próżnię... Tam brata mogiła
Sieroca, cicha w traw skrwawionych wieńcu...
I taka wściekłość drgała mu w rumieńcu,
Taka mu zemsty żądza z oczu biła,
Gdy wspomniał brata, który padł od kuli,
Że mu pot zimny wystąpił na czoło...
Nie myślał o tem, co się dzieje w koło!
Zapomniał o swej nieszczęsnej matuli,
Która bez niego zemrze gdzieś w zaułku,
I zapytany:
– Cóż z tobą się stanie? Jedziesz do matki?
Rzekł twardo:
– Nie, panie!